INFORMACJE | HISTORIA
informacje o początkach zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny

Szczęść Boże Ojcze. To już kolejne nasze wspólne spotkanie i pozwolę sobie na bardziej prywatne pytanie. Chciałbym uchylić rąbka tajemnicy Księdza dzieciństwa. Jak ono wyglądało?

To może od początku. Urodziłem się 24 lutego 1840 roku w małej francuskiej wiosce Châtonnay, sześćdziesiąt kilometrów od Grenoble. Teren wokół mojego rodzinnego miasteczka jest piękny. Miasteczko leży na wysokości około pięciuset metrów, między wzgórzami Châtenau i Vaccant oraz górą Kalwarią. Na południowych stokach tych gór uprawia się winorośl, na północ natomiast rozciągają się pola uprawne. W oddali przy dobrej pogodzie można dostrzec nawet szczyty Mont Blanc. Moja wioska w roku moich narodzin liczyła dwa tysiące mieszkańców. W jej centrum znajdowały się Dom Gminny, szkoła i kościół, w którym otrzymałem chrzest i przystąpiłem do pierwszej Komunii Świętej. 

Mamy już dokładny rys miejsca, gdzie pierwsze kroki stawiał mały Janek Berthier. A kim byli Ojca rodzice?

Piotr Berthier i Maria Putoud. Tata był rolnikiem, posiadał małą winnicę oraz ogród z jadalnymi kasztanami i orzechami, to było dla nas główne źródło dochodu. Mama wywodziła się, podobnie jak ojciec, z rodziny rolniczej. Była osiem lat młodsza od taty, wyszła za niego w wieku dziewiętnastu lat. Moi rodzice byli od siebie bardzo różni. Tata był energiczny, oszczędny, popędliwy, z natury był porywczy. Mama natomiast była kobietą łagodną, cichą, miała czułe serce. Nie znaczy to jednak, że była w jakimś stopniu pobłażliwa.

Bliżej było Księdzu to mamy, czy do taty? 

Moja kochana matka była jedną z największych łask jakie za życia otrzymałem od Boga. Ona przekazała mi wiarę, nauczyła się modlić i dbała o moje wychowanie. Ojciec utrzymywał całą naszą rodzinę ciężko pracując na roli. Bardzo też dbał o moje wykształcenie, kiedy zimą było dużo śniegu i sam nie byłbym w stanie dojść na lekcje, brał mnie na barki i niósł mnie od domu do samej szkoły. Po lekcjach, wieczorem często siadaliśmy w pokoju, tata brał Biblię i kazał mi czytać najtrudniejsze słowa, żeby ćwiczyć dykcję. Umiejętność poprawnej wymowy pozostała mi do późnej starości, mimo utraty wszystkich zębów. 

Czy miał Ojciec jakieś rodzeństwo? 

Tak, miałem pięcioro młodszego rodzeństwa: Florymonta, Antoniego, Marię, Wiktorię i Piotra, ale czworo z nich zmarło w młodym wieku. Dorosłość osiągnąłem tylko ja i mój młodszy brat Antoni. Mimo ubóstwa i trudnych doświadczeń, o których przed chwilą wspomniałem, ze swojego dzieciństwa przede wszystkim pamiętam dużo ciepła i miłości ze strony moich rodziców i całej rodziny. 

Najbardziej wyraziste wspomnienie z dzieciństwa?

Miałem wtedy sześć lat. Babcia opowiedziała mi wtedy o objawieniu się Matki Bożej na La Salette. To właśnie w 1846 roku Najświętsza Pani ukazała się na górze saletyńskiej. Opowiadanie babci wywarło na mnie wielkie wrażenie. Pozostało ono we mnie na całe życie. Inne wspomnienie, które mi przychodzi na myśl, to dosyć zabawna sytuacja związana z moją edukacją. Pewnego dnia tato, dla ćwiczenia mnie w języku francuskim, podarował mi do czytania książkę „Przygody Telemaka”. Było to w okresie kiedy uczyłem się katechizmu, a w nim jest napisane, że jest jeden Bóg. W tej książce natomiast aż roiło się od różnych bóstw i bogiń. Spowodowało to spore zamieszanie w moim umyśle. Zwierzyłem się z tego mojemu proboszczowi, który zaradził moim rozterkom. 

Jaki Ksiądz był w dzieciństwie? Urodzony święty, czy rozrabiaka? 

Hmm. Od małego byłem świadkiem ciężkiej pracy moich rodziców. Starali się, żeby niczego nie brakowało swoim dzieciom. Wobec tego czułem się zobowiązany, żeby im jakoś pomóc, odciążyć ich. Pomagałem więc sporo w domu. Od ósmego roku życia byłem ministrantem, przebywanie blisko ołtarza było dla mnie czymś pasjonującym. W naszej parafii była taka tradycja, że w nagrodę za dobrą naukę, ksiądz proboszcz pozwalał recytować z pamięci historię Męki Pańskiej. To było dla mnie wielkie wyróżnienie. Potem pozwalano mi także czytać czytania podczas Mszy Świętej. W dzieciństwie nie pociągała mnie zbytnio gra w piłkę albo łowienie ryb, czyli typowe rozrywki dzieci w naszym miasteczku. Od małego, kiedy miałem chwilę wolnego czasu, lubiłem zatopić się w książkach czy w modlitwie. Nie znaczy to, że gdy koledzy namawiali mnie do zabawy to im odmawiałem! Co to, to nie!

Kiedy u Księdza się pojawiła pierwsza myśl o kapłaństwie? 

Ta myśl towarzyszyła mi od dzieciństwa. Bardzo silny wpływ na moje powołanie wywarło opowiadanie mojej babci, o którym wcześniej wspomniałem. Tej historii nie zapomniałem przez całe życie. Kolejnym takim momentem była pierwsza Komunia Święta. Przygotowania do tego „Wielkiego Dnia”, tak był wtedy nazywany w naszym regionie dzień pierwszej Komunii Świętej, trwały trzy lata. Przez ostatni tydzień poprzedzający uroczystość, nie potrafiłem o niczym innym myśleć jak tylko o zbliżającym się wydarzeniu. W nocy nie mogłem spać z nadmiaru emocji. Pamiętam, że po przyjęciu do serca Pana Jezusa, wróciłem do klęcznika zalany łzami szczęścia. Wtedy poczułem bardzo mocną chęć oddania się Bogu w kapłaństwie. Trzy dni później przyjąłem sakrament bierzmowania. W tym czasie także zwierzyłem się swojemu proboszczowi z pragnienia bycia kapłanem.

Kolejny raz wspomina Ojciec o swoim proboszczu. Kim on był? 

Dobrze, że o niego zapytałeś. To bardzo ważna postać w moim życiu. Nazywał się Antoni Champon, to on mnie ochrzcił, od małego prowadził w wierze i pielęgnował powołanie kapłańskie, które się rodziło w moim sercu. Przez czterdzieści sześć lat pracował w Châtonnay, w naszej parafii. Jego dobre serce, prostota i dobroć od razu zjednały mu sympatię wszystkich. Wiara ks. Champon’a, pobożność, oddanie się dla dusz sobie powierzonych sprawiły, że za jego czasów wierni bardzo często przystępowali do sakramentów. Słynął jako odkrywca powołań zakonnych, kapłańskich i misyjnych. Podczas jego posługi w Châtonnay z naszej parafii wyszło dwudziestu dziewięciu kapłanów i ponad sześćdziesiąt zakonnic! 

Więc jego czujne oko szybko dostrzegło myśli o kapłaństwie małego Janka. 

Dokładnie. Krążyły w naszych kręgach legendy o jego odwiedzinach w różnych domach. W czasie prywatnych wizyt bez skrępowania mówił przy dzieciach przykładowo takie słowa: „Ten syn uczy się dobrze, służy dobrze do Mszy i pewnego dnia… sam mógłby ją odprawiać!”. Najczęściej w takich momentach matka zaczynała płakać, a ojciec się sprzeciwiać. To był jednak dopiero pierwszy krok. W ten sposób ks. Champon zasiewał pierwsze ziarna pod wzrost nowych powołań. 

Tak samo przebiegła jedna z wizyt w domu rodziny Berthier? 

Można powiedzieć, że identycznie. Ksiądz proboszcz zaproponował moim rodzicom wysłanie mnie do seminarium, ale mój ojciec stanowczo odmówił. Taka wizja nie odpowiadała jego planom, ponieważ chciał żebym odziedziczył po nim nasz majątek. Ks. Champon wycofał się więc, ale jednocześnie był zdecydowanym ponownie podjąć temat w odpowiednim czasie. Innym problemem okazał się brak funduszy na moje kształcenie w seminarium. Było ono w tym czasie bardzo kosztowne, a moich rodziców zwyczajnie nie było stać na wysłanie mnie na studia. Tym kłopotom wyszedł naprzeciw ks. Champon, który obiecał postarać się o określone fundusze. Ponadto to on prowadził dla mnie, oraz dla kilku moich kolegów, kurs przygotowujący do wstąpienia do seminarium duchownego. Kiedy osiągnąłem odpowiedni wiek umożliwiający mi zrealizowanie powołania razem z moją mamą przekonali ojca, żebym mógł wstąpić na drogę kapłańską. 

Który to był rok?

To była jesień 1853 roku, miałem wtedy trzynaście lat i razem z dwoma kolegami, wyruszyliśmy do miejscowości La Côte-Saint-André, oddalonej piętnaście kilometrów od Châtonnay. Tam wstąpiliśmy do niższego seminarium duchownego. 

Dziękuję Ojcze za rozmowę. Liczę że następnym razem zdradzi Ksiądz dalszą historię swojej drogi do kapłaństwa.